Prochy Arkadiusza Kremzy, poety, który zginął 24 kwietnia w wypadku samochodowym, spoczęły 2 maja na cmentarzu przy bazylice św. Wojciecha.
W ostatniej drodze towarzyszyła mu rodzina oraz grono przyjaciół.
Arkadiusz Kremza (1975 – 2020) był poetą, autorem kilku książek poetyckich.
Tak wspomina go dyrektor Instytutu Mikołowskiego Maciej Melecki:
W czwartek 23 kwietnia, krótko po godzinie 15, zadzwonił do mnie Arek Kremza, zapowiadając swoje przyjście do IM. Dzień wcześniej – o czym już wiedziałem – wrócił do Mikołowa wieczorem, wraz ze swą partnerką Magdą Kontek z Jarosławia, jej rodzinnej miejscowości, gdzie od paru dni przebywał, angażując się w nowy pomysł na życie – jak zwykł mówić o swoich kolejnych, egzystencjalnych wyborach. Po parunastu minutach zamaszyście wszedł do naszej siedziby, zastając mnie przy komputerze. Momentalnie, w charakterystycznym dla niego ironicznym duchu, przystąpiliśmy do serii wymiany zadań odnośnie bieżących rzeczy, przywitawszy się uprzednio, z uśmiechem, łokciami. Aura dwu pandemii – koronawirusowej i pisowskiej – pochłonęła nas bez mała. Arek, raz po raz zmieniał tematykę, skupiając się na swoim przyszłym życiu – etapie, jaki zamierzał rozpocząć właśnie w Jarosławiu, gdzie chciał osiąść i zająć się uprawą warzyw, korzystając z okazji zaoferowanej mu przez los.
Słuchałem snutych planów i kojarzyłem je z tym, co gnało go przez ostatnie trzy lata. Mieszkał i pracował w Tucznie, wrócił do Mikołowa, a po paru miesiącach zakotwiczył się w Wetlinie, gdzie wraz z Magdą prowadził sklep z pamiątkami. Jesienią poprzedniego roku wrócił znów do Mikołowa. Jego natura i nieokiełznana energia nie pozwalałya mu na stateczne funkcjonowanie – musiał być w drodze, nieustanie się przemieszczać, pobywać krótko w jednym miejscu i je opuszczać; wiecznie czymś się rozpraszać i generować sobie nowe cele. Nie była to dla mnie ucieczka. Raczej nieusuwalna potrzeba bycia w stanie permanentnej konfrontacji z czymś nowym, posmak doznawania czegoś nieznanego i nieoczywistego, co dawało mu paliwo na nieokreśloną przyszłość.
Rozstaliśmy się po ponad godzinie. Poszedł do pracowni Tymka Biesa, spotkać się z braćmi. Na schodowej klatce powiedzieliśmy sobie zdawkowe: „No to nara”. Przepadliśmy dla siebie – tak jak przepadaliśmy wielokrotnie na długie, niekiedy wielomiesięczne okresy, kiedy nie było go w Mikołowie, a potem, znowu, kiedy tylko się w nim zjawiał, szybko następowało spotkanie. Mieliśmy za to stały telefoniczny kontakt, więc każdy z nas na bieżąco wiedział, co u kogo słychać. Było to – jak miało się okrutnie okazać – nasze ostatnie spotkanie. Wiem, że po spotkaniu się z braćmi Bies, odwiedził swoją młodszą córkę i swojego wnuka, z którego był nad wyraz dumny. Następnego dnia zginął w wypadku samochodowym pod Oświęcimiem.
Łączyła nas prawie trzydziestoletnia znajomość, zapoczątkowana spotkaniami w Domu Kultury, gdzie miała swoją siedzibę poetycka grupa Nowy Sezon. Arek, jako jeszcze uczeń mikołowskiego LO, zdobywał liczne nagrody na konkursach poetyckich i czekał na swój poetycki debiut. W 1994 roku wreszcie się to stało. Zadebiutował jako dziewiętnastolatek dwoma wierszami w „Na Dziko” – poetyckim dodatku do katowickich Opcji. Jeszcze w tym samym roku jego wiersze znalazły się w antologii nowej poezji śląskiej „Inny świt”. To wszystko stało się zapowiedzią książkowego debiut Arka – tomu poetyckiego „Bloki” wydanego w Tychach w 1997 roku. Od tamtej pory opublikował kolejne osiem tomów wierszy – z czego ostatni – zaledwie niedawno, bo pod koniec lutego tego roku – „Człowiek O.” ukazał nakładem Instytutu Mikołowskiego, którego był stałym autorem.
Każdy z nas ma swoją historię o kimś, z kim przyszło mu żyć w intensywnych relacjach, choć w różnych fazach – raz bliższych, raz dalszych. Każda opowieść o kimś takim będzie zaprawiona bardzo subiektywnymi wrażeniami i dość jednostronnymi opisami. Dopiero po złożeniu szeregu opowieści pochodzących z różnych źródeł, w jedną wielką mozaikę, będzie możliwe zbliżenie się do prawdy o danym człowieku, której w dłuższej perspektywie i tak się nie posiądzie. Szczególnie, kiedy jest mowa o człowieku tak wielostronnym i różnorakim, jakim był Arek Kremza – jako kompan, Ojciec i poeta. Jak mało który człowiek, jaskrawie żył po swojemu, na własnych zasadach wobec bezwzględnie dyktującego warunki świata, nie mając w sobie cienia wątpliwości, że pójście z nim na kompromis grozi utratą wolności. Nie chciał i nie mógł zarazem czynić ze swego życia – podległego tępym i bezwzględnym mechanizmom, które czynią z jednostki szary kaftan bezpieczeństwa – fałszywego, rozdwojonego stanu, w którym życie i twórczość nie zlewałyby się w jeden twór. Buntował się przez całe swe dorosłe życie przeciwko wtłaczaniu w ciasne, kanciaste ramy nie tylko swego istnienia, ale istnienia każdego – do czego namawiał, co podpowiadał i co, niekiedy gwałtownie, manifestował w rozmaitych odsłonach. To właśnie on jest autorem fenomenalnej parafrazy, w której zawarł kwintesencję małostkowości i głupoty ludzkiego postrzegania Innego, zawartej w jednym z wierszy z debiutanckiego tomu: „Jak cię widzą, tak się mylą”. Sądzę, że – w jakiejś mierze – ową gorzką konstatację niezwykle twórczo rozwijał w swej poezji
W obliczu Jego tragicznej śmierci, dławiącej swą nagłością, na wiele rzeczy związanych bezpośrednio z nim samym patrzę teraz pod jeszcze bardziej szerokim, wyostrzającym je kątem. I wiem, że wyszedł z tej walki, jaką nieustannie toczymy z tym światem, ewidentnie zwycięsko. Jego niepokorność wobec niego okazała się niezbywalnym gwarantem bycia w nim jako tym Jedynym – konsekwentnym w swej wielopostaciowości, nieustępliwym w dociekaniu racji, stojącej po Jego stronie.
Drodzy Mikołowianie
Tematem, który zdominował wrzesień, jest oczywiście powódź na południu Polski.
Więcej…